Takie wydarzenia mają wyjątkowy smak i koloryt, pomijając już to, że na zawsze stają się obecne w historii dzieł muzycznych. Szkoda jedynie, że słupszczanie nie do końca docenili rangę i charakter sobotniego koncertu kompozytorskiego Leszka Kułakowskiego. Ale po kolei.
Zapowiadane na sobotni wieczór światowe prawykonanie „Dialogów na improwizujący fortepian i orkiestrę smyczkową” („Dialogues for an Improvising Piano and String Orchestra”) poziomem kompozytorskim i wykonawczym rzeczywiście godne było przymiotnika „światowe”. To kolejne dzieło w bogatym dorobku kompozytorskim Leszka Kułakowskiego, który wyznaczają granice pomiędzy kameralnymi w składzie wykonawczym utworami jazzowymi a monumentalnymi kompozycjami z kategorii muzyki poważnej. Jeśli weźmie się pod uwagę ten zakres jak i zupełnie nowatorskie mariaże gatunków muzycznych z jazzem, to trudno nie dostrzegać zasadności twierdzeń krytyki o Kułakowskim jako „wizjonerze jazzu”. Tym razem twórca zdecydował się na kolejny wyjątkowy krok, bo na dialog jazzowego tria z orkiestrą smyczkową. Ideogram tematyczny tego dzieła został zamieszczony w zapowiedziach, a także przytoczony obszernie przez prowadzącego koncert Andrzeja Zborowskiego.
Już pierwsza suita, zatytułowana „Taniec Arlekina”, stała się czytelną zapowiedzią specyficznego dialogu orkiestry z fortepianem, perkusją i kontrabasem jazzowego tria. Nie brakowało w niej przekomarzania się i prób poskromienia figlarnego bohatera komedii dell’arte. Może zabrakło w niej zapowiadanej rubaszności, ale całość zabrzmiała interesująco. Po niej wkroczyliśmy na ulice Nowego Orleanu w czasy królowania na nich bluesa. W tej kompozycji dało się słyszeć nawet gwar okolicznych knajpek, znakomicie oddawany przez muzyków orkiestry, a brzmienia i rytm nie pozostawiały wątpliwości, w jaką podróż kompozycja zabiera słuchaczy. Z kolei suita „Red Ice” okazała się wyjątkowo piękną balladą o krainie skutej wiecznym lodem. Kompozytor chciał wyrazić też swój niepokój, swoje obawy o los lodowców, którym grozi katastrofa klimatyczna. Muszę przyznać, że w tej suicie zabrakło mi właśnie wyrazistego podkreślenia tych zagrożeń. Zabrakło mi dysonansu z misternie prowadzoną, niemal kryształową strukturą brzmieniową suity. Było zimno i… zjawiskowo. Całość zwieńczyły niezidentyfikowane obiekty latające, które pojawiały się na horyzoncie, wabiły dynamiką i zmiennością. Nie za długo i dlatego trudno było o bliższy z nimi kontakt. Trudno też było o dłuższe przyglądanie się im, chociaż nie znikały nagle. Raczej ulatniały się zwiewnie z pola widzenia.
Publiczność skwitowała to dzieło Leszka Kułakowskiego owacjami na stojąco, które bez wątpienia należały się nie tylko kompozytorowi, ale i wszystkim wykonawcom. Całość zza pulpitu dyrygenckiego poprowadził Ruben Silva. Nad improwizującym fortepianem panował Leszek Kułakowski, na kontrabasie grał Piotr Kulakowski, a za perkusją podziwiać można było Tomasza Sowińskiego. W niezwykłe pejzaże muzyczne barwnie wpisywali się muzycy smyczkowi Polskiej Filharmonii Sinfonia Baltica.
Z kronikarskiego obowiązku dodajmy, że w drugiej części koncertu trio Kułakowskiego – już bez towarzystwa orkiestry – zaproponowało wybrane utwory z dobrze znanej fanom jazzu autorskiej płyty „Code Numbers”. I po tej części nie obeszło się bez bisów. (rkh)
Fot. Ryszard Hetnarowicz