Podczas ubiegłotygodniowej sesji Rady Miejskiej w Słupsku radna Beata Kątnik wyraziła swój smutek z powodu tego, że dla ratusza jedynym czynnikiem rozwoju miasta jest powiększenie jego obszaru o tereny sąsiadów. Znamienny był całkowity brak reakcji na tę wypowiedź innych rajców i włodarzy Słupska, co można odebrać jako ich wymowną zgodę z tym stwierdzeniem.
W tym wszystkim zastanowiło mnie jednak, dlaczego radna nie dostrzega tego, co jest oczywiste dla zwolenników i orędowników powiększania obszaru miasta, i dla ogromnej większości innych radnych. Przecież nie od dzisiaj pod bramami Słupska koczują inwestorzy wszelkich dziedzin, by właśnie w tym mieście prowadzić swoje interesy. Niestety, bramy pozostają zamknięte, ponieważ nie ma terenów, na których można byłoby postawić swoje hale produkcyjne, magazyny, hurtownie i biura. Ale inwestorów wcale to nie zniechęca. Kolejka się wydłuża i naciski na władze miasta są coraz większe. Deklaracje także są jasne: dajcie nam teren, a my zapewnimy słupszczanom miejsca pracy i obfite wpływy do miejskiej kasy. Warunek jest jeden. To ma być teren miasta, a nie podmiejski.
Inna sprawa, że nie od dzisiaj kasa miejska z trudem mieści pieniądze, które tylko czekają, by wykorzystać je na zagospodarowanie pozyskanych terenów, uzbrojenie i budowę dróg wewnętrznych. Ba! Nie trzeba oglądać się na jakieś rządowe czy europejskie fundusze. Z braku działek do zbrojenia wydaje się je na naprawę zadań, które wcześniej zostały nieudolnie lub nie do końca udolnie zaprojektowane i wykonane. Pieniądze nie mogą przecież leżeć, bo tracą na wartości, a przy niesprzyjającym zbiegu okoliczności mogą wrócić do donatora. Więc odbetonuje się i zazieleni to, co wcześniej zostało zabetonowane, naprawi to, co zostało przez wykonawcę spaprane, doda niezbędnych robót, by na chybcika zaczęte za wszelką cenę zostało skończone, a wszystko okrasi ideą zaspokajania potrzeb mieszkańców.
A propos potrzeb. Są one ogromne. Słupszczan przybywa. Kolejne pokolenia czekają na możliwość usamodzielnienia się, zamieszkania we własnym domu, posyłania dzieci do żłobków i przedszkoli, zaludniania szkolnych klas. Do miasta wciąż chcą wracać kończący studia w innych ośrodkach, ale z braku mieszkań zmuszeni są budować swoją przyszłość poza granicami Słupska. Nowe tereny i ten problem by załatwiły, przecież tylko w tym miejscu na mapie Polski są takie możliwości rozwoju zawodowego i społecznego. A będą jeszcze większe.
Ten trend jest efektem marki miasta. Tej budowanej od wielu, wielu lat. Ta żmudna praca początkowo nie dawała oczekiwanych wyników, ale jej efekty są widoczne teraz. Słupsk przyciąga jak magnes czytelnym charakterem, konsekwencją działań i jednoznaczną wizją przyszłości. Tu nic nie dzieje się przypadkiem, pod wpływem chwili czy nadarzającej się okazji. Wszystko jest podporządkowane strategii i kierunkom rozwoju miasta. O uczestniczeniu w tych procesach i korzystaniu z oferowanych przez miasto dobrodziejstw marzą mieszkańcy okolicznych miejscowości. Wiele na ten temat mogliby powiedzieć mieszkańcy Ryczewa, które wchłonięte przez miasto ponad 40 lat temu jest teraz wizytówką tych przemian i korzyści.
Czyż można zatem się dziwić, że i w kampanii promującej zmianę granic administracyjnych Słupska obowiązuje ten kierunek narracji? Jak mantrę powtarza się w niej, że powiększenie obszaru będzie receptą na wyludnianie się Słupska, na zastój inwestycyjny w przedsiębiorczości, na niedobory w kasie i inne choroby cywilizacyjne, które gnębią ten prężny organizm miejski. Trzeba to powtarzać, by… uwierzyć.
Ryszard Hetnarowicz